Ultrakotlina – kilka słów o logistyce, technice i psychice

Ultrakotlina – bieg dookoła kotliny jeleniogórskiej, mimo że w tym roku była to dopiero 5 edycja ma historię znacznie dłuższą. Sięga ona 2004 roku kiedy to Mateusz siedząc przed dyżurką GOPR na Kopie i obserwując rozległą panoramę obejmującą Jelenią Górę, Kaczawy, Rudawy i Izery, rzucił hasło „ciekaw ile by zajęło obejście tego wszystkiego ?”.

W październiku tamtego roku razem z dwoma kolegami postanowił sprawdzić. Nie udało im się dojść do końca, ale za rok mieli spróbować ponownie. Niestety w lutym 2005 roku Mateusz razem z Danielem zginał pod lawiną w kotle Małego Stawu. Ale jego pomysł przetrwał, tamtego roku na trasę wyruszyły cztery osoby, po ponad 40 godzinach dwie doszły do mety.

W kolejnych latach przybywało chętnych którzy chcieli zmierzyć się z tym wyzwaniem, impreza przybrała nazwę Przejście Dookoła Kotliny, z czasem trzeba było wprowadzić limity uczestników a miejsca znikały w ciągu kilkudziesięciu minut. Pięć lat temu z Przejścia wyodrębnił się bieg, a od dwóch lat obie imprezy odbywają się w innych terminach.
Ja przez długi czas będąc w tych okolicach z niedowierzaniem myślałem o ludziach którzy potrafią ‘obejść to wszystko’ w ciągu 48 godzin.

Z czasem okazało się że ci ludzie to nie jacyś kosmici ale Marcin, Alina, Grzesiek, Malwina, Adam i wielu innych bliższych lub dalszych znajomych. Nieśmiało zacząłem myśleć, że może mi tez uda się kiedyś spróbować. Dwa lata temu postanowiłem zrobić kolejny krok w tym kierunku i zapisałem się na pierwszy bieg na dystansie stu kilometrów. Zaliczyłem go w czerwcu, ale szybko okazało się że to za mało żeby zaimponować choćby własnym dzieciom. We wrześniu moja córka stanęła na starcie Przejścia. Towarzysząc jej na starcie a potem czekając na przełęczy Okraj i odbierając na mecie miałem okazję przyjrzeć się temu wydarzeniu z bliska, ale najbardziej zapamiętałem czas kiedy siedziałem w domu we Wrocławiu i czekałem na kolejne sms’y z wiadomościami z trasy.

W tym roku Ultrakotlina znalazła się w moim kalendarzu, ale kiedy się na nią wybierałem był to już kolejny bieg ultra, z nieco tylko dłuższym dystansem niż biegałem dotychczas, więc moje podejście było już nieco inne. Wiedziałem że mogę to zrobić, zastanawiałem się jak się przygotować żeby to zrobić dobrze. Pierwszym problemem mogła być pogoda. Deszcz w październiku to nie to samo co letnie burze, należało się zaopatrzyć w jakąś prawdziwą kurtkę i udało mi się to zrobić dzięki pomocy Sebastiana, który przejrzał cały Internet w poszukiwaniu odpowiedniego wynalazku. Kiedy na dwa dni przed biegiem kurier dostarczył mi ten nowy nabytek było już jasne że na szczęście raczej nie będę musiał sprawdzać co on naprawdę jest warty. Drugim problemem była nawigacja na trasie.

Ten bieg ze względu na swój turystyczny rodowód nie należy do najłatwiejszych pod tym względem, tutaj nie stoją na każdym zakręcie wolontariusze wskazujący drogę, nie ma też przesadnych oznaczeń na trasie. Dodatkowo od kilku lat ze względu na uzgodnienia z parkiem start jest rano więc najprostszy nawigacyjnie odcinek przez Karkonosze biegnie się w dzień, a nocą przychodzi czas na tereny po drugiej stronie kotliny które w większości są dla mnie terra incognito. Nie udało mi się zrobić rekonesansu na trasie, miałem jedynie okazję przebiec jeden krótki odcinek, kiedy jadąc na wakacje czekałem aż Ania kolejny raz (tak to uzależnia) przejdzie kotlinę. Po tym kawałku wiedziałem jedno, nie ma szans żebym tam się nie zgubił.

Uczestnicy biegu mają do dyspozycji specjalnie wydrukowaną mapę, i ślad gps. Ale żeby skorzystać z tego drugiego dobrodziejstwa trzeba dysponować odpowiednim sprzętem, i taki postanowiłem sobie załatwić . Niestety, najprostsze rozwiązanie czyli nabycie drogą kupna pozostawało raczej poza moimi możliwościami, ale w końcu ma się kolegów. Przezornie umówiłem się z dwoma osobami że pożyczą mi na ten bieg zegarek Przyzwyczaiłem się do myśli że dzięki nowoczesnej technice bieg będzie bezproblemowy.
W czwartek na treningu okazało się że Bartek w natłoku obowiązków zupełnie zapomniał, że to już następnego dnia wyjeżdżam, a Darek ma zegarek na ręku ale bez ładowarki która jest niezbędna żeby zrobić z niego użytek.

Ale to problem chwilowy, po treningu jedziemy po ładowarkę i wieczorem odpalam komputer i ściągam instrukcje obsługi żeby chociaż w przybliżeniu ogarnąć jak się nie pogubić wśród tych wszystkich skomplikowanych funkcji. Niestety nie mogę znaleźć informacji jak wgrać do niego plik z trasą. Jest sporo o tym jakie mapy można sobie dokupić itp. ale ani słowa o tym co zrobić żeby nie zgubić się na trasie wokół kotliny. W końcu odpuszczam sobie podręcznik, sięgam do googla i okazuje się że to banalnie proste. Trzeba skopiować plik stąd-tu i już, tyle tylko że kiedy to zrobiłem na blacie zegarka pokazuje się napis garmin i nic więcej nie potrafię z niego wydobyć.

Czytam o miękkich i twardych restartach ale zegarek pozostaje niewzruszony. W końcu poddaję się i idę spać. W nocy budzę się kilkakrotnie bo śni mi się że błąkam się po bezdrożach. Rano okazuje się że zegarek jednak się rozmyślił i znowu pokazuje godzinę. Jako że jest ona dość późna wrzucam go do reszty spakowanych rzeczy i szybko jadę do pracy. Po włączeniu komputera widzę wiadomość od Bartka że ma dla mnie zegarek z wgraną trasą tyle tylko że dzisiaj pracuje i nie ma go jak podrzucić, więc musiałbym po niego podjechać. Już chce odpisać że dziękuję ale już sobie poradziłem ale okazuje się że w zegarku Darka nie ma śladu po pliku który wczoraj próbowałem wgrać.

Powtarzam wiec szybko znaną mi już procedurę i efekt jest identyczny jak wczoraj, zegarek zawiesza się i przestaje reagować, tylko ze dzisiaj już nie martwię się że coś popsułem. Piszę do Bartka że będę ok 17, informuję żonę że nastąpiła lekka korekta planów i mogę spokojnie zająć się pracą. Kiedy wreszcie zjawiam się pod jednostką w której pracuje Bartek następuje lekka konsternacja bo napotkany strażak mówi że wszyscy gdzieś pojechali na akcję i nie wiadomo kiedy wrócą. Wpadam w lekki popłoch, dzwonię do Patrycji i na szczęście okazuje się że to prawda z tym tylko że Bartek ma dyżur w punkcie alarmowym i dzisiaj nigdzie nie jeździ. Nie znaczy to jednak że się nudzi.

Pokazuje mi tylko jak włączyć nawigację w zegarku, zapuszcza moją trasę, włącza pauzę i mówi że rano mam wcisnąć ‘wznów’. Dodaje jeszcze że zegarek powinien pociągnąć jakieś 24 godziny, daje mi specjalny kabel do ładowania Sunto i szybko wraca do pracy bo mają jakieś straszne zamieszanie na autostradzie.

Na szczęście ja jadę w przeciwnym kierunku więc bez problemu docieram do Jakuszyc gdzie zarezerwowałem w Bombaju na dwa dni pokój ze śniadaniem. Pani w recepcji informuje mnie że śniadanie jest od 9 a ponieważ start jest o 7 wiec raczej nie skorzystam. Widząc moją minę Pani mówi że może mi przygotować suchy prowiant, albo mogę w zamian zjeść dzisiaj kolację, mam się zastanowić co wybieram. Zanim zdążymy się rozpakować mamy jeszcze okazje zrobić dobry uczynek bo do pokoju przybiega Pani z recepcji i mówi że właśnie przyjechało kolejnych dwóch biegaczy, którzy przez pomyłkę zarezerwowali pokój z jednym łóżkiem i nie są tym zachwyceni.

Zmieniamy pokój, zostawiamy bagaże i idziemy do hotelu po drugiej stronie ulicy gdzie znajduje się biuro zawodów. Dostaję do podpisania oświadczenie mniej więcej o tym że biegnę na własne ryzyko i zdaje sobie sprawę że może to grozić utratą zdrowia lub życia. Kiedy pytam jaką datę mam wpisać wolontariuszka podpowiada mi że dzisiaj trzynastego, piątek i kładzie na stole mój numerek 13, taki szczęśliwy zbieg okoliczności. Wracamy do Bombaju, w restauracji pytam co ewentualnie dostałbym na kolację i słyszę taką listę smakołyków że zdecydowanie odrzucam myśl o suchym prowiancie. Żeby było bardziej śniadaniowo wybieram jajecznicę, ale po chwili pani wraca z informacje że zapomniała powiedzieć że są jeszcze gołąbki.

Czuje że wolałaby żeby już ich nie było więc odpowiadam że właśnie od kilku dni marze o gołąbkach, okazuje się że są naprawdę smaczne, i mimo że nieco ponad godzinę temu po drodze jadłem obiad, wciskam je w siebie do ostatniego kęsa. Zadowolony że najadłem się na zapas i tym sprytnym sposobem zyskałem trochę czasu rano idę się pakować. W pokoju odpalam komputer żeby zobaczyć ile osób już przed biegiem uznało że jestem zarąbisty (po biegu różnie z tym może być) i widzę między innymi wiadomość od Bartka że mam dzwonić jakby były jakieś kłopoty z zegarkiem. A więc nie dość że mam do dyspozycji najbardziej wypasiony zegarek, który mnie poprowadzi prosto do mety to jeszcze osobistego konsultanta w osobie czołowego zawodnika zespołu Salomon-Sunto. Czuje się prawie jakbym już był na mecie, która zresztą jest po drugiej stronie ulicy, pozostał jedynie drobiazg, jakieś 135 km.

Dobrze że mamy takie duże łóżko bo mogę rozłożyć na nim cały przywieziony chłam i zastanowić się co z tego może mi się jutro przydać. Układam dwie kupki, jedna z rzeczami do depozytu i draga z tym co zabiorę od razu na trasę. Pojawia się poważny problem bo mam aż trzy zegarki i tylko dwie ręce. Zegarek Bartka jest poza dyskusją, bez niego nie ruszę się ani metra dalej niż biuro zawodów, ale zegarek Darka też jest bardzo twarzowy, poza tym skoro już go tutaj przywiozłem to może wypadało by go przetestować. Przez chwile mam pomysł żeby zabrać go na dnie plecaka, i sprawdzić czy jego gps wytrzyma tak długo jak w sunto, ale dochodzę do wniosku że gdybym tak przypadkiem zaginął bez śladu to moim spadkobiercom nie starczyłoby środków uzyskanych ze sprzedaży mojego samochodu na pokrycie kosztu tych zegarków i rozliczenie się z chłopakami. Zastanawiam się jeszcze czy na wszelki wypadek nie wystartować ze swoim zegarkiem, a zegarek Bartka oszczędzać i włączyć dopiero po przebiegnięciu Karkonoszy, kiedy nawigacje będzie naprawę potrzebna.

Ale przecież on wytrzymuje ponad 24 godziny a poza tym mogę go doładować po drodze. Ostatecznie wiec garmin i polar trafiają do szafy, power bank do przepaku, a sunto podłączam do prądu żeby doładowywać baterie. Około północy zegarek jest gotowy w ponad osiemdziesięciu procentach, ja jestem gotowy już na 100% więc zegarek zostaje na nocnym stoliku a ja kładę się spać. Dobrze że mam tak blisko na start.
Wstaję piętnaście po szóstej, odprawa przed startem zaczyna się o 6:45 więc spokojnie się ubieram, zjadam jeszcze jedną bułkę z serem i wychodzę na start. Po drodze zostawiam depozyt w biurze zawodów. Jest mokro i mgliście ale dosyć ciepło, kurtka zostaje w plecaku, mam na sobie koszulkę i bluzę z długim rękawem i nie marznę mimo braku ruchu. W informacjach przedstartowych filozofia znakowania trasy: biegniemy wg mapy którą dostaliśmy w pakiecie, kierujemy się oznakowaniem szlaków a na odcinkach gdzie trasa prowadzi poza szlakami są taśmy oznaczające właściwe ścieżki na wszystkich rozwidleniach.

W okolicy zamka Bolczów lekka zmian trasy w stosunku do mapy i śladu gps również oznakowana taśmami. Weryfikacja poprawności pokonania trasy jest na podstawie notatek sędziów znajdujących się na siedmiu znanych i trzech nieznanych punktach kontrolnych. Ominięcie punktu to dwie godziny dopisane do wyniku.
Na biegu (niestety) nie ma minuty ciszy dla upamiętnienia Mateusza i Daniela, która jest przed rozpoczęciem przejścia. Pamiętam że wywarła na mnie bardzo duże wrażenie mimo że uczestniczyłem w niej tylko jako obserwator. Teraz ruszamy bez specjalnych ceremonii, na luzie, wśród żartów. Kiedy przechodzę przez start krótka chwila modlitwy i refleksji, jak to będzie.

Biegniemy, początek asfaltem w asyście policji, ale po chwili skręcamy w zielony szlak i zaczyna się podejście pod Szrenicę. Kiedy zaczyna się robić nieco stromiej i przechodzimy do marszu postanawiam sprawdzić jak działa zegarek. Ruszając kliknąłem ‘wznów’, wcześniej nic nie ruszałem żeby nie popsuć, teraz widzę jakieś zmieniające się cyferki ale one nie bardzo mnie interesują. Przełączam kolejne ekrany żeby trafić na ten z nawigacją. Nie mam żadnych doświadczeń w korzystaniu z takiej funkcji, więc nie bardzo wiem co mam sadzić o prostej linii przecinającej tarczę zegarka i nieruchomej strzałce na jej środku. Po chwili widzę że linia się zakrzywia a na szlaku pojawia się zakręt , skręcam strzałka na ekranie również, oddycham z ulgą, działa. Na dalsze obserwacje nie bardzo jest teraz czas bo szlak na tym odcinku zawsze jest bardzo mokry, trzeba więc uważać bo perspektywa spędzenia kolejnych dwudziestu kilku godzin w mokrych butach nie jest zbyt zachęcająca. Jest jeszcze dosyć gęsto, zawodnicy poruszają się dość blisko siebie ale przy tej liczbie zawodników i długości trasy to nie potrwa zbyt długo.

Początek trasy pokonuję razem z Anią i jeszcze kilkoma osobami, ale po minięciu Szrenicy zaczynam ich zostawiać nieco w tyle. Trochę mnie to niepokoi bo Ania rok temu na przejściu dobiegła do mety w pierwszej czteroosobowej grupie, ale nie mam innej strategii na ten bieg niż tylko biec kiedy mam siły więc trudno, zobaczymy co z tego wyjdzie.
Pogoda na razie jest bardzo mglista, kiedy mijam śnieżne kotły widzę tylko łańcuchy oddzielające mnie od gęstej bieli, potem mgła zaczyna ustępować i widoczność znacznie się poprawia. Przełęcz karkonoską na której jest pierwszy punkt kontrolny widać już z daleka. Kiedy do niego dobiegam podaję numer i zaczynam się przyglądać małemu ale bogato zastawionemu stolikowi.

Najbardziej ucieszył mnie widok takich trójkątnych wafli. To chyba jakiś miejscowy wyrób bo pamiętam je z narciarskiego biegu piastów, bardzo mi wtedy smakowały. Teraz tez zjadam jednego, wypadałoby popić ale żeby skorzystać z wody muszę wyjąc kubek. Ściągam więc plecak i zaczynam grzebać reką w środku ale nie mogę na niego natrafić. Plecak nie jest za duży więc nadzieja że zaraz go odnajdę szybko mija. Ale przecież powinien tam być, na pewno go pakowałem, pamiętam że zastanawiałem się nawet czy wziąć jeden z dwóch które przywiozłem z domu czy ten który dostałem w pakiecie startowym.

Trudno, ruszam dalej i popijam wodą z plecaka, do tej pory było chłodnio wiec za dużo jej nie zużyłem. Po drodze nad kotłem wielkiego stawu korzystam jeszcze z okazji i wypijam dosyć sporo ze spływającego tam ze skał strumyczka. Teraz widoczność jest świetna a widoki wspaniałe. Przebiegam nad Samotnią i nieuchronnie zbliżam się do Snieżki. Postanawiam że na podejściu zjem batona i mozolnie go przeżuwam. Kiedy dochodzę na szczyt udaje mi się pochłonąć ponad połowę, resztę chowam na potem. Wyżej już dzisiaj nie będę, zaczynam zbiegać.

Przez ostatnie kilometry bardzo często patrzyłem na zegarek i podziwiałem jak precyzyjnie jego nawigacja pokrywa się z przebiegiem trasy. Radził sobie nawet na zakosach pod szczytem Śnieżki. Gdybym miał coś takiego na wcześniejszych biegach, mogły by one wyglądać zupełnie inaczej. No ale najważniejsze ze będę miał go dzisiaj w nocy. Do tej pory średnio robiłem nieco ponad 7 km w godzinę, kiedy w okolicach Sowiej Przełęczy postanawiam sprawdzić jak to wygląda po czwartej godzinie widzę cos dziwnego. Nie bardzo chce mi się w to wierzyć ale zegarek ewidentnie pokazuje pustą baterie i wtyczkę. To niemożliwe. Wduszam wszystkie przyciski ale obrazek pozostaje niezmieniony, nie przełącza się nawet w tryb zwykłego zegarka za co ostatnio kilkakrotnie chwaliłem swojego polara. Że też sunto na to nie wpadło, no ale ich zegarki wytrzymują ponad dobę wiec pewnie uznali że nie ma takiej potrzeby.

Ten afront ze strony nowoczesnej techniki bardzo mocno mnie zdeprymował. Kiedy dobiegam do schroniska Jelenka za którym czerwony szlak odchodzi w lewo, mimo że znam ten odcinek doskonale i tylko tego lata biegłem tędy już trzy razy zatrzymuje się przy słupku ze strzałkami tras i wpatruję się w napisy jakbym sprawdzał czy przypadkiem nie chcą mnie one oszukać. Potem patrzę na zegarek na mojej ręce i mam ochotę wrócić kilkadziesiąt metrów i wyrzucić go do kubła na śmieci przy schronisku. Nie wiem czy nie robię tego dlatego że byłoby to nie ekologiczne czy dlatego że ten kawałek złomu jest wart ponad trzy tysiące złotych. W końcu otrząsam się i ruszam dalej. Po chwili jestem na przełęczy Okraj, tutaj kończą się Karkonosze.

Na przejściu w tym miejscu jest punkt kontrolny, ale na biegu punktów jest mniej i najbliższy jest dopiero na Przełęczy Kowarskiej. Nie ma to większego znaczenia, tak mi się przynajmniej wydaje do chwili kiedy chcę się napić i okazuje się że bukłak w plecaku jest pusty. Przypominam sobie jak Ultrabliźniacy opowiadali że nie używają bukłaków dlatego ze nigdy nie wiadomo kiedy skończy się w nich woda. Może kiedyś ktoś wymyśli jakiś sposób żeby woda pod koniec zmieniała smak albo kolor, jak papier w faksie, póki co muszę jakoś dotrwać do następnego punktu. Na szczęście to tylko cztery kilometry.

Na drugim punkcie można się wreszcie napić, trzeba tylko mieć kubek. No ale potrzeba matką wynalazków, wygrzebuję z worka na śmieci pustą butelkę, pożyczam nożyk i po chwili mam piękny ultralekki kubek. Napełniam i opróżniam go kilkakrotnie i chowam na przyszłość do kieszeni przy pasie plecaka. Zrobiło się już bardzo ciepło więc ściągam bluzę z długimi rękawami, tankuję wodę do bukłaka, zjadam wafelka i jestem gotowy do dalszej drogi. W zasadzie powinienem zrobić jeszcze jedną rzecz a mianowicie wydłubać z dna plecaka mapę i przygotować ją do użytku.

Tutaj moja znajomość trasy definitywnie się kończy więc w obecnej sytuacji będę potrzebował mapy dosyć często, przynajmniej dopóki nie dotrę na następny punkt gdzie jest przepak i byś może uda się reanimować zegarek. Na razie ograniczam się do tego, że zerkam przez ramie komuś kto studiuje swoją mapę i słyszę że teraz żółtym szlakiem aż do Skalnika a potem skręcamy w niebieski. Uznaję że póki co to mi wystarczy, za skalnikiem wyjmę swoją mapę. Ruszając dalej słyszę jeszcze jak ktoś kto przed chwilą przybiegł pyta który jest i słyszy ze osiemnasty, więc ja musiałem być chyba czternasty albo piętnasty. Niedobrze, za szybko, ale co poradzę, staram się nie przesadzać z tempem i biec zgodnie z samopoczuciem, na jak długo starczy sił czas pokaże.

Chwilę po wyruszeniu z punktu doganiam kogoś i spory odcinek pokonujemy razem, rozmawiamy ale kiedy mój towarzysz zaczyna opowiadać jakim to wspaniałym wynalazkiem jest ślad gps który można wgrać do zegarka, nie mogę tego słuchać i delikatnie przyśpieszam zostawiając go sam na sam z jego śladem. Po jakimś czasie dobiegam do miejsca przy którym stoi samochód oznakowany jako pierwszy ukryty punkt kontrolny. Sędzia spisuje mój numer i informuje że ciągle żółtym do Skalnika a potem niebieskim. Droga prowadzi dosyć stromo w górę więc idę. Za plecami coraz wyraźniej słyszę rozmowę, w tym kobiecy głos, czyli to musi być Ania.

Na szczycie podejścia doganiają mnie i zaczynamy razem spokojnie zbiegać, po chwili oni orientują się że za nimi nie ma jeszcze kogoś, wiec zatrzymują się żeby na niego poczekać. Ja biegnę dalej, i tak za chwile mnie dogonią. Przy okazji wyjaśnia się jedna sprawa, to nie ja jestem taki szybki tylko Ania biegnie towarzysko wiec pewnie nieco wolniej niż by mogła. Jako że jest ciągle z góry dosyć szybko się oddalam, teraz żółty szlak prowadzi razem z czerwonym, potem znowu samotnie, a niebieskiego ciągle nie widzę. Wydaje mi się że gdzieś tu powinien być ten Skalnik, no ale póki co jest z góry więc pewnie będzie po następnym podejściu.

Zbiegam samotnie i prowadzę sam ze sobą taki mniej więcej wewnętrzny dialog/monolog: czego to ja najbardziej nie lubię, zbiegać jak nie jestem pewny czy to właściwa droga, na szczęście teraz jest właściwa bo ciągle widać znaki żółtego szlaku, może by tak jednak przystanąć na chwilę i sprawdzić na mapie, no nie, nie popadajmy w paranoję, przecież nie mogłem przegapić skalnika, cokolwiek by to nie było. Wewnętrznie uspokojony biegnę dalej. Przede mną coraz bliżej rysuje się Krzyżna Góra, a pod nią Karpniki. Przypominam sobie ile fajnych chwil spędziłem tutaj kiedy po wspinaczce w skałkach schodziliśmy wieczorami z taboriska do miejscowej knajpy. W te obrazki wdziera się jeszcze jedno wspomnienie, jak startując w jakimś biegu w Wojanowie dobiegłem do Karpnik i okazało się że od trzech kilometrów biegnę niewłaściwą trasą.

Dobrze że nic dwa razy się nie zdarza, (może poza maratonem w Łodzi), ale teraz jest OK, ciągle jest żółty szlak, nawet pojawił się niebieski, i … odszedł sobie odszedł w lewo. Nie. To nie może dziać się naprawdę. Stop. Zatrzymuję się i wyciągam z plecaka mapę. Rozwijam ją i próbuje się zlokalizować ale jakoś nie mogę. Nic dziwnego, podążam wzrokiem wydłuż linii oznaczającej przebieg trasy a Kapniki są dosyć daleko od niej. Kiedy to spostrzegam zupełnie odchodzi mi chęć na kontynuację tej zabawy, a przecież to dopiero zaledwie jedna trzecia. Patrzę na mapę i zastanawiam się co robić.

Zbyt długo biegłem niewłaściwą droga żeby teraz wracać po śladach, zresztą nie ma pewności że idąc w drugą stronę zauważę Skalnik. Obmyślam jak najszybciej dostać się na właściwą drogę. Wychodzi że muszę opuścić mój ulubiony żółty szlak, podejść asfaltem do przełęczy i stamtąd zielonym szlakiem w kierunku zamku Bolczów, a tam powinienem trafić na trasę. Co prawda ten powrót wypada gdzieś w miejscu gdzie ponoć trasa została zmieniona, ale będę się martwił po kolei.

Na razie spotyka mnie kolejny uśmiech losu, bo chowając mapę zauważam że bukłak w plecaku jest prawie pusty. Na szczęście stoję jakieś dwadzieścia metrów od przydrożnej restauracji, wiec udaję się do niej i w ubikacji napełniam plecak wadą z kranu, przemywam twarz żeby obudzić się z tego koszmaru i jestem gotowy do dalszej drogi. Realizuję plan awaryjny mozolnie i konsekwentnie ale w niezbyt bojowym nastroju. Wreszcie dobiegam do jakiejś drogi przy której widzę taśmy z napisem Ultrakotlina. Więc jednak szczęście mi sprzyja, trafiłem na ten zmieniony fragment trasy prowadzący do Janowic. Mój nastrój znacznie się poprawia i zbiegam dużo żwawiej. Pojawiają się zabudowania i wreszcie widzę namioty trzeciego punktu kontrolnego. Tutaj jest tez przepak więc mam nadzieje że wkrótce moje problemy się skończą.

Punkt w Janowicach prowadzi ekipa organizatorów Chojnik Maratonu pod wodzą Daniela, do którego należy rekord trasy Ultrakotliny, pokonał ją w nieco ponad 17 godzin. Kiedy notuje on moje przybycie pytam go ile osób już przybiegło, bo pomyliłem trasę i zastanawiam się czy dołożyłem sobie drogi czy może skróciłem. Daniel liczy pozycje na liście i kiedy dochodzi do czterdziestu mówię że ostatnio byłem piętnasty, więc stwierdzamy że raczej dołożyłem. Daniel pyta jeszcze ile km pokazuje mi zegarek, więc pokazuję mu obrazek pustej bateryjki. Mówię przy tym że mam w przepaku power bank więc zaraz znowu będzie dobrze. Daniel mówi że mogę tez skorzystać z jego ładowarki więc mój nastrój zmienia się diametralnie. Będę mógł podładować zegarek, a mój nienaruszony zapas energii zabrać na dalsza trasę. I jak tu nie wierzyć w szczęśliwe cyfry.

Zadowolony rozglądam się po stołach i muszę przyznać że jest to widok niecodzienny, choć widziałem już wiele wypasionych punktów. Uwagę zwraca wielka miska z wodą w której chłodzi się kilka rodzajów piwa, obok stoją różne jeszcze mocniejsze trunki, nie mówiąc o pozostałych smakołykach. Zaczynam od zupy pomidorowej, kiedy siadam z nią przy stole przychodzi Daniel power bankiem i mówi żebym spokojnie jadł dalej on się wszystkim zajmie. Podaję mu zegarek, prosi jeszcze o kabel bo moje sunto ma jakąś inna końcówkę niż jego. Sięgam do swojego depozytu i wyjmuję worek w którym zapakowany jest mój powerbank, obok niego widzę silikonowy składany kubek, ale moja radość na jego widok szybko mija kiedy uzmysławiam sobie że w tym miejscu powinien być ten kabel którego szukam.

Zachowuję spokój, wysypuję na stół całą zawartość depozytu, później dosypuję jeszcze wszystkie rzeczy z plecaka i systematycznie wszystko przeglądam, powtarzam to jeszcze raz, potem kolejny raz i wreszcie godzę się z tym że jednak nic z tego nie będzie. Trzeba będzie sobie jakoś radzić bez zegarka i nawigacji. Zegarek ląduje w worku z depozytem a ja szykuję się do dalszej drogi. Przebieram koszulkę, pakuję do plecaka nową bluzę z długim rękawem, zmieniam jeszcze skarpetki, buty na szczęście sprawują się dobrze. Zjadam jeszcze drugą porcję zupy, próbuję słodkiego ryżowego ciasta i ruszam dalej. Zostało jeszcze 80 km.

Po wyjściu z punktu zatrzymuję się jeszcze raz, wyjmuję z plecaka mapę i dokładnie studiuję najbliższy odcinek. Początek ulicami Janowic więc trzeba uważać żeby nie przegapić taśm, potem zielonym szlakiem na Kapelę, stamtąd czarnym do Radomierzyc, przekraczamy drogę z Jeleniej do Wrocławia i dalej niebieskim aż do … brzegu mapy. Nie ma sensu na razie sprawdzać co jest dalej, przyjdzie na to czas. Na długich prostych odcinkach pojawia się ten nieznośny niepokój, czy aby nie przegapiłem jakiegoś odejścia drogi, wreszcie koniec wsi i pojawia się szlak, będzie spokojniej. W Radomierzu doganiam dwóch zawodników, jakiś czas idę z nimi ale oni mówią że biegania już dzisiaj nie przewidują, chcą dojść do mety, mają na to jeszcze ponad dobę więc powinni zdążyć, mnie jednak taki wariant na razie nie interesuje.

Na szczęście dobiega kolejny zawodnik i mija nas więc ruszam za nim. Po przekroczeniu głównej drogi niebieski szlak prowadzi ciągle asfaltem leciutko w górę. Bardzo trudno jest zmobilizować się do ciągłego biegu, ale poruszamy się w jakiejś swoistej symbiozie. Kiedy odpuszczam bieg i przechodzę do marszu po jakimś czasie mija mnie kolega, widząc jak się oddala zbieram się do truchtu w ślad za nim, ale jego determinacja mija i on przechodzi do marszu więc ja go mijam a kiedy odpuszczam bieg po jakimś czasie słyszę jego kroki, mija mnie i zostawia w tyle więc powoli zaczynam truchtać mijam go, znowu przechodzę do marszu więc on znowu mija mnie i tak w kółko przez kilka kilometrów.

Przy którejś mijance pytam go czy do ten niebieski szlak jest aż do kolejnego punktu i otrzymuje bardzo precyzyjny opis trasy: jeszcze jakiś czas tym asfaltem przed Komarnem skręcamy w prawo i wbiegamy na grzbiet po czym skręcamy w lewo i dalej tym grzbietem ale cały czas niebieskim szlakiem. Kiedy zaczyna się podejście odrywam się na dobre i biegne sam pilnując niebieskiego szlaku. Kiedy docieram w końcu do jakiegoś większego rozwidlenia postanawiam jednak sięgnąć do mapy i upewnić się co dalej. Kiedy studiuję mapę mija mnie jakiś inny zawodnik.

Składam mapę tak żeby widoczny był dalszy odcinek i ruszam za nim. Powoli zaczyna się ściemniać, zwłaszcza w lesie, zawodnik przede mną wyjmuje czołówkę, powinienem zrobić to samo ale musiałbym się zatrzymać i zdjąć plecak, a jakoś mi się nie chce przystawać więc na razie doganiam poprzednika i trzymam się za jego plecami tak żeby korzystać z jego światła, W końcu robi się zupełnie ciemno, robi się tez bardziej stromo, trzeba przejść do marszu więc jest okazja żeby wyjąć swoją czołówkę. Jest tez okazja żeby porozmawiać. Okazuje się że mój obecny towarzysz zna doskonale trasę, pokonuje ją kolejny raz, w zasadzie blisko współpracuje z organizatorami a pod jego domem jest prowadzony przez jego rodzinę któryś z kolejnych punktów. Niebo mi go zesłało. Postanawiam za wszelką cenę trzymać się go w dalszej drodze.

Tak jak kiedyś wierzyłem w technikę i ślad gps tak teraz cała nadzieję pokładam w nim. Docieramy do kolejnego punktu, zrobiło się chłodniej więc ubieram bluzę z długim rękawem a spoconą już koszulkę chowam do plecaka. Na razie ta jedna warstwa jest wystarczająca, jeśli zrobi się zimno mam jeszcze nową super kurtkę. Teraz wspinamy się na Okole, to ten odcinek który przebiegłem w odwrotnym kierunku miesiąc temu. Tutaj okazuje się jak cenne jest towarzystwo w którym idę. Trafiamy na całą masę wiatrołomów po wichurze która wiała ponad tydzień temu.

Drogę którą prowadzi szlak zagradza plątanina powalonych drzew, długo lawirujemy wśród nich żeby jakoś je ominąć, kiedy wreszcie trafiamy z powrotem na drogę nie bardzo wiadomo w którą stronę dalej, po namyśle mój kolega skręca w prawo, ja wypatruje znaczków szlaku, on po chwili mówi że jesteśmy na zupełnie innej drodze ale za pięćdziesiąt metrów będzie malutka polanka na której jest zawsze punkt w czasie Przejścia. Po chwili wchodzimy na polankę i pojawiają się znaczki szlaku. Prorok jakiś. W końcu dochodzimy do szczytu i zaczyna się zbieg. Czuje ze mógłbym biec znacznie szybciej ale nie próbuje tego robić, Mam przeczucie graniczące z pewnością że te kilka minut które mógłbym nadrobić na zbiegu z łatwością mogłoby przerodzić się w kilka godzin straconych na wypatrywanie szlaku i błądzenie.

A tak mam pełen komfort, w ogóle nie zastanawiam się nad trasą nie muszę z niepewnością czekać czy zobaczę kolejny znaczek szlaku. Przed sobą widzimy jakieś światła, mój kolega zaznajomiony w tajniki przygotowań mówi ze to drugi ukryty punkt kontrolny. Rzeczywiście odchodzimy do siedzących przy ognisku wolontariuszy, podajemy swoje numery i chcemy biec dalej ale słyszymy pytanie czy może czegoś sobie życzymy. Na nasz z kolei pytanie czego moglibyśmy sobie zażyczyć słyszymy bardzo długa listę, ale już pierwsze słowo powoduje że zatrzymuję się w miejscu. To słowo to kawa. Nawet nie muszę wyjmować swojego kubka, dostaję papierowy kubek z gorącą, bardzo mocną czarną kawą. Na co dzień wypijam w pracy około sześciu filiżanek kawy, ale od wypicia ostatniej minęło jakieś trzydzieści godzin. Mój kolega wybiera kawę z mlekiem i cukrem.

Częstujemy się także domowym ciastem. Szkoda że nie ukryli więcej takich punktów kontrolnych. Ruszamy dalej, wolniej niż bym mógł ale nie narzekam. Trasa opuszcza szlak i prowadzi jakimiś ścieżkami. Wejścia na nie są oznakowane taśmami ale nie musze się zupełnie tym przejmować. To że nie musze biec sam ma jeszcze jedna zaletę, dosyć dużo rozmawiamy więc czas szybciej leci. Sam nie wiem kiedy pokonujemy kolejny odcinek i jesteśmy na następnym punkcie na szczycie Góry Szybowcowej. Tutaj zatrzymujemy się nie tylko po to żeby odpocząć i coś zjeść ale także żeby chwilę popatrzeć na panoramę. Pod nami widać całą Jelenią Górę, jest około dwudziestej trzeciej więc to ogromne może światła, a nad nim bezchmurne czarne niebo i mnóstwo gwiazd. Spokojnie można by tu posiedzieć do rana i kontemplować ten widok.

Ale niestety, taką możliwość mają tylko wolontariusze obsługujący ten punkt. To oczywiście dobrzy znajomi mojego kolegi, podobnie jak i wszyscy dotychczasowi na innych punktach. Następny punkt będzie dla niego jednak wyjątkowy bo znajduje się pod jego domem. Wiem że to dodatkowa trudność, żeby z takiego miejsca po pokonaniu ponad stu kilometrów ruszyć w dalszą drogę. Na razie musimy tam dotrzeć.

Zbiegamy do Jeżowa Sudeckiego, trochę biegniemy po oświetlonych ulicach i potem wybiegamy znowu na okoliczne wzniesienia i kierujemy się w kierunku Perły Zachodu. Zanim tam dobiegniemy odgania nas czterech zawodników, i to w chwili kiedy my z kolei doganiamy jakąś dziewczynę i chłopaka. Robi się całkiem spory peleton. Na długo przed tym zanim dotrzemy do tego pięknie położonego nad Bobrem budynku słychać głośną muzykę z odbywającego się tam wesela. Kolega mówi że normalnie jak biega na treningach to od Perły zachodu do domu ma jakieś pięćdziesiąt minut, ale dzisiaj ten odcinek zajmie nam pewnie z półtorej godziny. Na razie pokonujemy mostek nad rozlewiskiem rzeki, dalej do położonego na stromym stoku budynku prowadza schody. Kiedy już je pokonamy zaczną dziać się rzeczy straszne, dla mnie niezrozumiałe i wręcz apokaliptyczne.

Zaczyna się niewinnie, bo mój kolega siada na zwróconej w kierunku urwiska ławeczce-huśtawce. Zastanawiam się czy znowu będziemy podziwiać widoki co trochę mnie dziwi bo nocą z tego miejsca niewiele widać, ale wyjaśnia mi że musi wysypać z butów jakieś kamyczki. Ucieszyło mnie to bo sam miałem ochotę zrobić to już na Górze Szybowcowej ale nie było czasu. Siadam więc obok niego i zdejmuję buty. Dobrze że siedzę, bo zapach który się z nich unosi mógłby mnie powalić. Kiedy mój kolega kończy i wstaje z ławki ja rozkoszuję się czuciem nieskrępowanych niczym stóp. Kiedy kończę sznurować buty i wstaję jestem przekonany że mój towarzysz stoi za mną i czeka. Rozglądam się i nigdzie go nie widzę, w końcu dociera do mnie że sielanka się skończyła. Znowu jestem jak dziecko we mgle. Rzucam się do biegu jakby od tego zależało dalsze moje życie, za załomem budynku nie bardzo jednak wiem w która stronę dalej.

Na szczęście są tam liczni goście weselni którzy pokazują mi w którą stronę pobiegli moi poprzednicy, za chwile trafiam na ciąg schodków i ścieżek ograniczonych po obu stronach barierkami, tutaj nie można zbłądzić więc pędzę z szybkością której do tej pory doświadczałem jedynie podczas niektórych treningów na tartanie. Przed sobą widzę światełka czołówek, okazuje się ze to ta para którą mijaliśmy nie tak dawno. Teraz przebiegam obok nich z prędkością z jaką rozpędzony pociąg ekspresowy mija taki sam pociąg jadący w przeciwnym kierunku i biegnę dalej. Droga prowadzi dosyć stromo w górę ale zupełnie mi to nie przeszkadza.

Wreszcie widzę kilkadziesiąt metrów przed sobą migające światełko, zwalniam, już nie musze się spieszyć, dogonienie go to tylko kwestia czasu. Widzę taśmy wskazujące wyraźnie drogę skręcającą w lewo a wydawało mi się że światełko widziałem chwile wcześniej na drodze prowadzącej prosto w górę. Chwilę się waham i skręcam zgodnie z oznakowaniami. Może kolega ich nie zauważył, może poszedł na pamięć, przychodzi mi nawet do głowy niecna myśl ze może postanowił zbliżyć się jednak do czasu pięćdziesiąt minut. Ścieżka prowadzi w miarę płaskim trawersem wiec biegnę dosyć szybko, tempem które sam mogę sobie wybierać, to jednak przyjemne uczucie. Po jakimś czasie taśmy pokazują że trasa skręca w lewo w dół, z prawej strony z góry prowadzi droga na której widzę w oddali światełko czołówki.

Chyba wiem do kogo należy, ale nie czekam na nie, swoim tempem spokojnie biegnę w dół, po jakimś czasie między drzewami widzę mrugające czerwone światło, powoli zbliżam się do niego i wreszcie doganiam je kiedy dobiegam do asfaltu. Okazuje się ze to ta szybka czwórka która nas przegoniła wcześniej. Przecinam asfalt i ruszam drogą którą pobiegli. Wyprzedzam ich ale powraca rozsądek więc zwalniam i trzymam takie tempo żeby słyszeć ich kroki za plecami. Po chwili zrównuje się ze mną jeden z nich i biegniemy razem. Zaczynamy rozmawiać, dowiaduje się że gość też jest z Wrocławia a tutaj biegnie razem z bratem i szwagrem. To dla nich pierwszy bieg na takim dystansie, dotychczas pokonali trasę maksymalnie osiemdziesiąt kilometrów.

Dzisiaj tez już dołożyli trochę dystansu, bo parę razy nie mogli znaleźć właściwej drogi mimo że mają zegarek z trasą. Chłopak szacuje że będą na mecie około 4:00. Dla mnie ten czas wydaje się zupełnie nierealny ale nie mówię mu tego wprost, mówię tylko że ja stojąc na starcie marzyłem żeby zmieścić się w 24 godzinach, ale odkąd zbłądziłem już nie zakładam żadnych czasów, chce tylko spokojnie dotrzeć do mety. Dobiegamy do asfaltu we wsi, to już musi być Goduszyn w którym jest kolejny punkt. Czekamy chwilkę aż dobiegnie brat i szwagier, czwarta osoba jest spoza teamu, to jakiś starszy dziadek który do nich dołączył po drodze więc na niego nie musimy czekać.

Z lewej strony mamy tunel pod torami, my ruszamy w prawo, biegniemy przez oświetloną ale pustą o tej porze wieś, mijamy kolejne zabudowania ale ciągle nie widać naszego punktu. Zegarek podpowiada że chyba się oddalamy od trasy, pytam co na to mapa ale okazuje się że chłopaki uznali mapy, mimo że są one wg regulaminu obowiązkowe, za zbędne obciążenie, mają przecież zegarek. Poza tym z tego co się orientuję słysząc dość niepochlebne komentarze na temat oznakowania trasy spodziewali się zupełnie innego standardu, jakichś strzałek na asfalcie, wolontariuszy wskazujących drogę i tym podobnych udogodnień. Wyciągamy mapę z mojego plecaka, nie trzeba zbyt długiej analizy żeby zauważyć że punkt powinien być kawałeczek od momentu kiedy wbiegliśmy na asfalt. Zawracamy, kiedy dochodzimy do tego miejsca wyraźnie widzimy taśmy pokazujące drogę prowadzącą pod ciemny tunel. Wcześniej zwiodły nas światła cywilizacji i nie zauważyliśmy ich. Przechodzimy pod tunelem i po chwili jesteśmy na punkcie.

W międzyczasie dotarli tu już razem zarówno mój jak i ich wcześniejszy towarzysz. Ten punkt podobnie jak ten na przepaku serwuje też zupę, tutaj sa nawet dodatkowo gotowane ziemniaki. Ustawiam się na końcu kolejki po te specjały, w międzyczasie napełniam bukłak wodą, proszę tez o kawę ale tutaj jest kawa rozpuszczalna, nie smakuje już tak ja ta w lesie kilka godzin temu. Kiedy wreszcie rozsiadam się na ławeczce żeby zabrać się do jedzenia, widzę że moi nowi znajomi ruszają już w dalszą drogę, porzucam więc ledwie napoczętą zupę i zupełnie nie ruszonego ziemniaka, i biegnę za nimi. Zastanawiam się czy, zważywszy na ich dotychczasowe przygody, jest to dobra decyzja.

Niedaleka przyszłość pokaże że tak, bo kiedy na jakimś zbiegu nie zauważam taśm wskazujących drogę odchodzącą do lasu, to wprawdzie ciągnę za sobą cała grupę ale biegnący obok kolega z Wrocławia po chwili zauważa na zegarku że oddalamy się od trasy. Zatrzymujemy się więc i wracamy do góry aż natrafiamy na te wstążki. Kolejny odcinek mija bezproblemowo aż do momentu kiedy dobiegamy do asfaltu w Wojcieszycach. Zastanawiamy się czy dalej w prawo czy w lewo, ale nigdzie nie widzimy taśm. Szwagier oświadcza że nigdzie się nie rusza aż ktoś znajdzie oznakowanie, ja z właścicielem zegarka decydujemy się pobiec w dół w nadziei ze albo znajdziemy taśmy, albo oddalimy się od trasy na tyle żeby zegarek ewidentnie pokazał ze to zła droga, wówczas spróbujemy w druga stronę. Po chwili słyszymy nawoływania żebyśmy wracali. Okazuje się że trzeba przeciąć asfalt na wprost i dalej biec jakąś ścieżka.

Pytamy tych co zostali gdzie znaleźli taśmy ale okazuje się że wiedzą to wszystko od gościa który nadbiegł za nami, podobno nie wahał się ani przez moment co robić dalej, powiedział tez ze teraz już nie będzie oznaczeń tylko trzeba trzymać się szlaku. Po jakimś czasie doganiamy tego gościa i okazuje się że to ten sam z którym tak dzielnie walczyliśmy na asfalcie za Radomierzem. Nie próbuję go wyprzedzać, trzymam się za jego plecami, kiedy dobiegamy kolejny raz do asfaltu gość znowu bez wahania skręca w lewo i mówi że jakiś czas będzie skręt w prawo. Wcześniej spotykamy jakichś dwóch zawodników którzy zastanawiają się co robić dalej. Dołączają do nas a kiedy skręcamy w prawo mówią że już tam byli i że to ślepy zaułek.

Nasz przewodnik niezrażony twierdzi że to dobra droga, wygląda jakbyśmy rzeczywiście wchodzili na jakieś podwórko bez wyjścia, ale okazuje się że w głębi pomiędzy zabudowaniami wychodzi wąska dróżka którą prowadzi niebieski szlak. Teraz szlak prowadzi na Bobrowe Skały. Trasa nie jest ewidentna, prowadzi przez łąki jakimiś wąskimi ścieżkami, podchodzę szybko żeby nie stracić kontaktu z prowadzącym i zastanawiam się w jakim tempie bym się tedy posuwał gdybym musiał wyszukiwać drogę. Gość za którym podążam robi tą trasę już jedenasty raz.

Kiedy dochodzimy do szczytu okazuje się że na podejściu część ekipy odpadła, trzyma się tylko dziadek i jeden z tych których dogoniliśmy na asfalcie. Teraz droga prowadzi zielonym szlakiem do Górzyńca w którym jest kolejny punkt. Przypominam sobie że to niezbyt daleko bo kiedy kilka lat temu podchodziłem tędy na bobrowe skały to mimo że wtedy niosłem ciężki plecak z linami i sprzętem do wspinaczki podejście nie zajęło chyba dłużej niż pół godziny. Teraz mamy z góry ale w nogach czuję już te ponad sto kilometrów, więc moja prędkość zbiegania jest pewnie zbliżona do tej z tamtego podejścia. Wkrótce docieramy do ostatniego punktu na trasie. Teraz czeka nas bardzo długie podejście na Wysoki Kamień, wracamy w wyższe partie gór więc wypadało by się posilić ale jakoś nie mam ochoty na jedzenie. Oprócz tradycyjnych słodyczy i owoców są kanapki z serem, kiełbasa, pomidory. Próbuję zmobilizować się do tego żeby coś zjeść, powtarzam sobie że to rozsądne i konieczne, ale nie mogę. Na szczęście od tej wewnętrznej walki uwalnia mnie widok ruszającego dalej gościa który zna trasę.

W tej chwili jest on dla mnie najcenniejszy, zdaję sobie sprawę że teraz z kolei każda minuta opóźnienia może za chwilę przekształcić się w godziny błądzenia, ubieram wiec szybko plecak i biegnę za nim. Idziemy tylko w dwójkę więc zaczynamy rozmawiać, okazuje się ze studiowaliśmy ten sam kierunek w zasadzie z dwuletnim przesunięciem, mamy tez wspólnych dobrych znajomych. Rozmowa tak nas pochłania że kiedy drga doprowadza na szczyt jakiegoś wzniesienia i pojawiają się znaczki pytam tylko czy dalej żółtym i zaczynamy zbiegać. Po chwili mój kolega mówi ze nie pamięta żeby było tak stromo w dół i wracamy do przerwanej rozmowy. Kiedy dobiegamy do jakiejś miejscowości jesteśmy już pewni że zbłądziliśmy. Wyciągam mapę, okazuje się ze trasa prowadzi rzeczywiście żółtym szlakiem ale w przeciwnym kierunku.

Nie pozostaje nic innego niż zawrócić i mozolnie wspiąć się te kilkadziesiąt metrów w górę które tak łatwo było zbiec. Dalej już bez niespodzianek raz bardziej raz mniej stromo ale w zasadzie cały czas w gór. Po jakimś czasie dochodzimy do zakrętu śmierci gdzie natrafiamy na ostatni ukryty punkt kontrolny. Tutaj nie ma żadnych niespodzianek, tylko sędzia spisujący numery. Przekraczamy asfalt i po chwili gubimy szlak, wiemy że gdzieś tu jest ale nie możemy natrafić na właściwą ścieżkę. Chodzimy w prawo i lewo aż wreszcie trafiamy na znaczek szlaku. To jeszcze nie koniec podejścia dopiero teraz zacznie się najstromsza część uznaje więc że muszę coś zjeść i sięgam po żela, wyciskam go całego do ust i z trudem przełykam. Kolega mówi ze mamy do końca jakieś dwie godziny, ja pytam czy możemy do tych dwóch godzin dołożyć kilka minut bo po zjedzeniu żela muszę pójść w krzaki. Odpowiada że dobrze, coś sobie zje w tym czasie i poczeka. Kiedy wracam rozmawia przez telefon z żoną, mówi jej że będziemy na mecie trochę przed ósmą. Mi mówi że niewiele nam zabraknie żeby się zmieścić w 24 godzinach.

Idziemy dalej, kiedy dochodzimy na Wysoki Kamień gość patrzy na zegarek i mówi ze jeszcze nie jesteśmy bez szans i on by spróbował powalczyć o wynik, odpowiadam że ja nie jestem w bojowym nastroju ale niech walczy. Następuje coś podobnego jakbyśmy zmienili przełożenie w rowerze i zaczynamy napierać zdecydowanie szybciej. Przed nami widzimy jakieś światełka na szlaku, zbliżamy się do nich i w końcu doganiamy grupkę kilku osób. Wyprzedzamy ich po kolei, na przodzie idzie dziadek którego zostawiliśmy na punkcie w Górzyńcu.

Zdziwił się ale i wyraźnie ucieszył na nasz widok, kiedy wyjaśniamy że zgubiliśmy drogę wkrótce po naszym rozstaniu mówi ze bardzo dobrze ze tak się stało bo on zabrał się z tą grupą ale oni już tylko idą nawet z góry. Zegna się okrzykiem ze swoimi towarzyszami i rusza z nami. Mamy przed sobą jeszcze dość kręty i bagnisty odcinek przed kopalnią a potem już prostą i łatwą drogę prowadzącą w zasadzie w dół aż do samej mety. Kiedy docieramy do kopalni jest kilka minut po szóstej, szansa ze zdążymy na metę przed siódmą są coraz większe. Gdyby nie te 130 km, nie licząc ekstra dodatków, które mamy już za sobą byłby to w zasadzie spacerek, ale teraz zbieganie po asfalcie nie należy do przyjemności. Mimo to biegniemy dość żwawym tempem.

Nikt nie zwalnia, biegnę obok nich i zastanawiam się który w końcu zauważy że jest już lekko pod górkę, na wszelki wypadek pytam którędy prowadzi dalsza trasa, te tereny już znam i powinienem sobie poradzić nawet gdybym został sam. Dobiegamy do rozdroża pod cichą równią. Teraz jest już jasne że, o ile nikt nie złamie sobie nogi, zdążymy przed upływem 24 godzin. Teraz jest kawałek stromszego podejścia wiec idziemy. Nasz przewodnik mówi ze pierwszy raz uda mu się złamać taki czas, do tej pory sadziłem że dla niego te 24 godziny to jakaś granica przyzwoitości ale skoro jest tak jak mówi to zaczynam rozumieć jego determinację. Dodaje że jeszcze kilka lat temu z takim czasem wygrywało się ten bieg, a dzisiaj pewnie będziemy gdzieś koło pięćdziesiątego miejsca. Wypłaszcza się więc znowu ruszamy do biegu, jeszcze chwila i widzimy maszt na Polanie Jakuszyckiej, mijamy go, przebiegamy tory i za chwile jesteśmy na asfalcie.

Rok temu to już byłaby meta, dzisiaj mamy jeszcze kilkaset metrów asfaltem ale to już jest jak runda honorowa na bieżni. Za zakrętem widać hotel przed wejściem stoi brama z napisem meta. Puszczamy przodem naszego przewodnika któremu zawdzięczamy że jesteśmy w tym miejscu o tej porze. Otwierają się automatyczne drzwi hotelu, wchodzimy i okazuje się że fotokomórka jest dopiero za drzwiami, dzięki temu mamy identyczny czas i to czas o którym jeszcze nie tak dawno nawet nie marzyliśmy. Zegar pokazuje 23 godziny 39 minut i jakieś sekundy. Ktoś zakłada nam medale na szyje, idziemy do baru, robimy sobie mona gorzką herbatę. Nareszcie możemy się napić takiej bez tych wszystkich słodkich dodatków. Dziadek idzie obejrzeć wyniki i wraca z wiadomością ze zwycięzcy poprawili rekord trasy pokonując ją w niespełna 17 godzin i że przed nami do mety dotarło zaledwie 13 osób.

W zasadzie mógłbym zakończyć opowiadanie w tym miejscu, ale dołożę jeszcze jeden obrazek nieco mniej sielankowy. Kiedy chce dopić herbatę zdaje sobie nagle sprawę że to się nie uda, chwytam swój plecak, w sprinterskim tempie pokonuję odległość dzieląca mnie od drzwi hotelu i jeszcze kilka metrów parkingu, dobiegam do barierki i wymiotuję na pobocze drogi całą zawartość mojego żołądka. Opieram się o barierkę i jeszcze kijka razy walczę z coraz bardziej bolesnymi skurczami. Nie muszę się martwić że zanieczyściłem teren, całość szybko wsiąka w podłoże, a nawet badania laboratoryjne nie znalazły by tam żadnej cząstki stałej. Stojąc tak zgięty przy tej barierce po drugiej stronie ulicy dostrzegam schodki prowadzące do hotelu w którym jeszcze przez kilka godzin czeka na mnie łóżko.
Podnoszę się i idę w tamtym kierunku, idę wyprostowany z podniesioną głową.