Gorce Ultra Trail czyli jak nie przeszedłem do historii

W przeciwieństwie do Biegu Rzeźnika ten bieg nie ma zbyt długiej historii, to zaledwie druga edycja tej imprezy a jeśli chodzi o dystans 102 km to debiut. Nie planowałem więc tego startu od lat, a zapisałem się zupełnie przypadkowo. Kiedy natrafiłem w internecie na stronę biegu przeczytałem: limit miejsc: 100, zapisanych 99, pozostało miejsc: 1. Natychmiast więc kliknąłem zapisz się, zaraz potem zapłać i dopiero później, bardzo z siebie zadowolony, zacząłem sprawdzać co też takiego mi się udało.

Bieg wyglądał bardzo ciekawie, logicznie poprowadzona trasa obejmująca cztery najwyższe szczyty Gorców i do tego jeszcze najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego, dystans 102 km, przewyższenie 4200m i 5 punktów ITRA, tylko jedna rzecz lekko mi nie pasowała, a mianowicie limit czasu: 16 godzin. Ale póki co zbytnio się tym nie przejmowałem. Dopiero kiedy okazało się, że pokonanie 108 km w Bieszczadach zajęło mi prawie 22 godziny, a do biegu zostało już niewiele czasu poważniej pochyliłem się nad tym limitem. Im bardziej wnikliwie analizowałem swoje wyniki z innych biegów, a także wyniki swoich znajomych, tym bardziej wydawało mi się, że to niemożliwe, ale zarazem tym bardziej chciałem już tam być, żeby się zmierzyć z tym wyzwaniem.

Wyjeżdżamy w piątek razem z Uśką i Anią, korzystając z długiego weekendu chcemy przy okazji mojego biegu spędzić kilka dni w górach. Meldujemy się na kwaterze i jedziemy do odległego kilka km centrum Ochotnicy Górnej. Po odebraniu numeru i obiedzie idziemy na odprawę. Odbywa się ona w amfiteatrze. Na scenie oprócz organizatorów prym wiedzie miejscowy Wójt. Istotne miejsce zajmuje też ratownik TOPRu który tłumaczy, jak się zachować w przypadku gwałtownej burzy z wyładowaniami. Prognozy na jutro są na tyle niepewne, że organizatorzy zapowiadają nawet możliwość przerwania zawodów.

Oprócz tego dowiaduję się, że czeka mnie jeszcze obowiązkowa dodatkowa atrakcja w postaci wejścia na trzydziestometrową wieżę widokową na szczycie Lubania, gdzie jest punk kontrolny. Słucham też jak jest oznakowana trasa i wychodzę z przekonaniem, że jeżeli rzeczywiście jest tak dobrze jak opowiadają, to odpada przynajmniej problem z nawigacją.

Organizatorzy zaoszczędzili mi też jeszcze jednego problemu, nie muszę się zastanawiać co przygotować na przepaki, zapewne wychodząc z założeni że zawodnicy nie powinni niepotrzebnie tracić czasu w trakcie biegu nie przewidzieli ani jednego. Pozostaje mi więc spakować plecak i przygotować ubranie. Żeby w nocy nie przeszkadzać sąsiadom swoim krzątaniem we wspólnej kuchni, przygotowuję jeszcze herbatę do termosu i kładę się spać. Budzik informuje mnie że uruchomi się za cztery godziny. Kiedy dzwoni punktualnie o trzeciej słyszę na korytarzu spory ruch.

Okazuje się, że ze wszystkich czterech pokoi wychodzą zawodnicy startujący na 100km. Szkoda że nie wiedziałem o tym wczoraj, może inaczej zaplanowałbym dotarcie na start, teraz jest już za późno na zmiany. Zgodnie z planem biorę samochód i jadę nim na metę, gdzie zostawiam go na parkingu, przesiadam się do busa i jadę na oddalony o kilka km start w Ochotnicy Dolnej. Tutaj mimo wczesnej pory panuje ożywiony ruch. Na scenie występuje miejscowy zespół folklorystyczny, który będzie miał zapewne jeszcze jeden występ za godzinę kiedy startować będzie bieg na 40/80 km.

Spotykam Marka, jego syn pracujący jako wolontariusz robi nam pamiątkowe zdjęcie na tle ludowych artystek i powoli szykujemy się do startu. Jeszcze przemówienie Wójta, który nie może przepuścić takiej okazji. Mówi, że oto nastąpił historyczny moment i stu biegaczy po raz pierwszy wystartuje z tego miejsca do biegu na dystansie stu km, a ich (nasze) nazwiska na wieki zostaną zapisane w annałach.

Startujemy, pierwsze kilka km prowadzi asfaltem, cały czas w dół, więc trochę się rozpędzamy. Marek zastanawia się czy nie za szybko zaczynamy, ja uważam, że nie ma co sztucznie zwalniać, bo to czy pobiegniemy ten kawałek 5:30 czy 6:00 nie ma w kontekście całości większego znaczenia. Żebyśmy się nie pogubili na początku i końcu jedzie samochód, wreszcie samochód staje a biegacze skręcają z głównej drogi i już po chwili pierwsza rozwidlenie i pierwsza konsternacja którędy biec, ktoś zauważa wiszącą na płocie żółtą taśmę i wszyscy skręcają stromo w górę.

Mam na głowie czołówkę, ale tak jak przypuszczałem rano jest ona zbędna, na asfalcie nie było problemu teraz robi się już powoli jasno. Nie zapaliwszy więc jej ani na moment ściągam ją i pakuję do plecaka. Mam niejasne przypuszczenie, że jeszcze może się dzisiaj przydać, zakładam że jednak mogę nie dotrzeć do mety przed dwudziestą, a chwilę później dosyć szybko robi się ciemno. Zaraz po skręcie gubię Marka i w jeszcze dość zwartej grupie podążam w kierunku najbliższego celu czyli szczytu Lubania. To największe podejście na trasie, około 600m przewyższenia. Mozolnie pniemy się w górę, potem teren nieco się wypłaszcza i niedaleko widzę wierzę widokową.

Mijamy jeszcze uśpioną o tej porze bazę namiotową i za chwile jesteśmy pod wierzą. Teraz atrakcja specjalna, wspinaczka po schodach 30 metrów w górę. Na platformie widokowej spisują nasze numery i wracamy w dół. Na podziwianie skądinąd pięknej panoramy nie ma czasu. Rozpoznaje jedynie widoczne w oddali Tarty i jezioro w Czorsztynie. Lokalizowanie innych szczytów, w tym tych które jeszcze dzisiaj odwiedzę, pozostawiam sobie na inną okazję. Teraz aż do pierwszego punktu odżywczego na Przełeczy Knurowskiej droga prowadzi generalnie w dół.

Mam tutaj okazję zobaczyć jeszcze jeden niecodzienny widok. Na początku tego zbiegu mijam biegacza, który grzebie w plecaku i wydaje mi się ze wyciąga z niego paczkę papierosów, ale po chwili wyprzedza mnie więc musiało mi się wydawać. Kiedy jednak trasa zaczyna prowadzić przez kawałek w górę czuję nagle jakiś dziwny zapach, podnoszę wzrok i widzę, że idący przede mną zawodnik w koszulce ‘Spartanie’ puszcza kłęby papierosowego dymu, a więc można łączyć różne przyjemności.

Przed startem postanowiłem sobie, że czas zacząć wyciągać wnioski z wcześniejszych imprez, a więc między innymi pilnować się, żeby po drodze uzupełniać traconą energię. W przeddzień wyjazdu odwiedziłem sklep Jacka i kupiłem kilka żeli i batonów energetycznych, spakowałem je do plecaka i teraz uznałem że nadszedł czas na pierwszy ‘posiłek’. Wyciskam żela, jakoś przełykam a ponieważ mam ich pięć szybko układam bilans energetyczny na cały bieg, na każdym odcinku pomiędzy punktami żywieniowymi będę zjadał jeden. Zanim dotrę do pierwszego punktu mija mnie dwóch zawodnikach z niebieskimi numerami, którzy wystartowali godzinę po nas, zapewne biegną 40 km, gdyby mieli w planie 80 chyba jednak nie narzuciliby aż takiego tempa.

Do pierwszego punktu (25 km) docieram po niecałych 3,5 godzinach. Limit na tym punkcie to 5,5 godziny, więc teoretycznie mam bardzo duży zapas, ale to bardzo złudne, lepszym wyznacznikiem może być średnie tempo, żeby ukończyć bieg w dopuszczalnym czasie trzeba pokonać średnio każdy kilometr w tempie ok 9:25 (dla porównania limit Półmaratonu Warszawskiego zakłada tempo 9:57 min/km).

W tym momencie moje średnie tempo to 8:12, ale traktuję to tylko jako informację nie mającą wpływu na dalsze poczynania. Przed biegiem przeliczałem jakie tempo trzeba by mieć na podejściach, jakie na zbiegach, ale doszedłem do wniosku że stając na starcie o wszystkich tych wyliczeniach trzeba zapomnieć i biec po prostu tak jak pozwala samopoczucie. Nie mogłam wsiąść przykładu z naszego trenera i zaplanować biegu na 200%, w moim przypadku nawet próby biegu na 100% nieodmiennie kończyły się daleko przed metą przymusowymi badaniami EKG.

W porównaniu z innymi biegami punkt nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia ale jest wyposażony przyzwoicie w owoce (arbuzy, pomarańcze banany) owoce suszone (rodzynki i aronia) są nawet jakieś kromki z dżemem. Wypijam dwa kubki coli, zjadam dwa kawałki arbuza i ruszam dalej. Przed wyjściem jeszcze uzupełniam zapas wody w plecaku, to też mocne postanowienie wynikające z poprzednich biegów. Pobyt na punkcie zajął mi 6 i pół minuty, więc średnie tempo spadło do 8:30

Drugi odcinek prowadzi przez Turbacz do Obidowej, na tym odcinku mija mnie kilka osób z dystansu 80 km, (czterdziestka już tędy nie biegnie), a kawałek przed końcem odcinka mija mnie pierwsza kobieta z czerwonym numerem. Ten odcinek (18 km) pokonałem w tempie 8:30 a po uwzględnieniu 5 minut spędzonych na punkcie tempo od początku biegu wynosi 8:37. Poza tym wszystko zgodnie z planem, po drodze zjadam żela, na punkcie arbuza, uzupełniam zapas wody i ruszam w dalszą trasę.

Trzeci odcinek prowadzi przez schronisko na Starych Wierchach i dalej przez Kudłoń do miejscowości Rzeki. Wyruszam razem z prowadząca dziewczyną i jakoś utrzymują jej tempo, na stromych podejściach, mimo iż ona używa kijów nawet lekko ją wyprzedzam, ale jak tylko zaczyna się robić bardziej płasko ona zaczyna biec, więc biegnę z nią i w ten sposób jakieś dziesięć kilometrów pokonuję znacznie szybciej niż bym to zrobił sam. W końcu przypominam sobie opowiadanie Darka z Maratonu Karkonoskiego jak to przemierzał pierwszą połowę trasy razem z jakąś ‘biegaczką bez formy’ i jak to się dla niego skończyło i na kolejnym delikatnym podbiegu odpuszczam i przechodzę do marszu.

Zanim jeszcze to nastąpiło mój zegarek informuje mnie, że kończy mu się energia, zastanawiam się czy wytrzyma do półmetka, i okazuje się ze tak, dzięki temu mogę sprawdzić, że połowę dystansu pokonałem w 7,5 godziny, czyli na pokonanie drugiej połowy mam godzinę więcej. Dwa kilometry dalej zegarek wyłącza GPS i przechodzi w stan przetrwania. Zastanawiam się, kiedy ja będę musiał to zrobić, póki co żegnam się z koleżanką i wracam do swojego tempa. Teraz nie mogę już obserwować wskazań zegarka i cieszyć się z urwanych minut kiedy uda mi się przebiec dłuższy odcinek i zobaczyć tempo ostatniego kilometra znacznie poniżej wymaganej średniej. Pozostaje jedynie kontrola międzyczasów na punktach kontrolnych. Dokładne dane dotyczące tempa będę mógł policzyć dopiero w domu.

A to nieubłaganie spada. Trzeci docinek (20 km) zajął mi prawie 3 godziny i 5 minut (tempo odcinka 9:14, tempo od początku biegu 9:02). Przy wejściu na punkt jak zawsze spisują numery zawodników, widzę że mój numer pojawia się na pozycji 48, a jest to łączna lista dla dystansu 102 i 80 km, dopiero tutaj nasze drogi się rozchodzą. Ten punk jest nieco odmienny od pozostałych, bo serwują tu także zupę pomidorową. Nie bardzo mam na nią ochotę, ale kierowany rozsądkiem biorę małą porcję, i okazuje się że nawet nadspodziewanie dobrze wchodzi. Chwilę później nieoczekiwanie spotykam sąsiadkę z kwatery.

Czekała tutaj na męża, który wybiegł przed chwilą w dalszą trasę. Próbuje mnie częstować różnymi smakołykami, ale nie bardzo mam ochotę na zjedzenie czegokolwiek poza obowiązkowym zestawem. Mówię jednak ze mogłaby mnie poratować, gdyby miała jakiś specyfik na otarcia. To kolejna odrobiona lekcja po poprzednich biegach, tym razem po raz pierwszy wysmarowałem się przed startem, ale niestety nie odrobiłem jej do końca, bo nie wpadłem na to żeby zabrać trochę tego specyfiku na drogę. Mam tylko plastry które na szczęście nie są potrzebne. W sumie na tym punkcie spędziłem prawie 13 minut (średnie tempo spadło do 9:21). Od startu upłynęło już 9,5 godziny, zostało jeszcze 6,5. Przede mną jeszcze dwa odcinki 20 i 19 km. Dobrze byłoby pokonać każdy z nich w jakieś 3 godziny.

Z takim założeniem wychodzę z punktu i kieruję się zgodnie ze wskazówkami w prawą stronę. Na tym odcinku trasa opuszcza Gorce i prowadzi przez Mogielnicę, najwyższy punkt Beskidu Makowskiego, do miejscowości Szczawa. Wąska asfaltowa dróżka, po jakimś czasie przecina jakąś ruchliwą drogę, przy której czuwają strażacy zatrzymując ruch żebym mógł bezpiecznie przejść. Po przekroczeniu drogi asfalt, którym idę w dalszym ciągu wiedzie dosyć stromo w górę. Zauważam, że pojawiły się oznakowania żółtego szlaku. Z tego co pamiętam tym szlakiem trasa prowadzi aż do 75 km. Kiedy droga robi się płaska zaczynam wreszcie biec. Po jakimś czasie słyszę jakieś nieziemskie pieśni, czyżbym miał omamy słuchowe. Rozglądam się za jakimś kościołem czy kaplicą, ale widzą tylko niskie baraki skąd ewidentnie docierają te psalmy. Dochodzę do wniosku ze to musi być próba chóru albo cos takiego i uspokojony biegnę dalej, a droga właśnie skręca i zaczyna dosyć stromo prowadzić w dół, więc rozpędzam się ucieszony z łatwych kilometrów i możliwości urwania kilku minut. Nagle wbiegam na jakieś podwórko i droga kończy się. Niestety trzeba wracać, zastanawiam się jak daleko.

Patrzę na zegarek, po sześciu minutach docieram do znanego mi baraku, z którego teraz zamiast śpiewu słychać dyskusje w stylu kto życzy sobie kawę a kto herbatę. Na drzewku za barakiem widzę taśmę wskazującą drogę przez pola. Spotykam też dwóch nadbiegających właśnie gości i dalszy odcinek pokonujemy obok siebie. To dobrze, bo wzajemnie mobilizujemy się do utrzymywania przyzwoitego tempa podejścia. Po jakimś czasie widzimy stojący na zboczu budynek, przed którym siedzi sporo osób i wszyscy zaczynają nas mocno dopingować. Niestety stromość podejścia nie pozwala na reakcję i przejście do biegu. Naprzeciwko nam wybiega chmara dzieciaków i one o dziwo nie maja trudności, żeby biec także pod górę. Kiedy dochodzimy do budynku okazuje się, że to jakiś kolejny punkt kontrolny.

Nasze numery zostają zapisane na liście na pozycjach 37, 38 i 39. Częstujemy się wodą ze studni, korzystamy tez z okazji, żeby umyć twarz z potu i soli i ruszamy dalej. Kiedy osiągamy jakąś kulminacje i zaczyna się zbieg nieco się od siebie oddalamy, po jakim czasie zaczyna się znowu podejście a ostatni odcinek przed szczytem jest wyjątkowo stromy. Z naprzeciwka biegnie para ‘mobilnych kibiców’ jak się przedstawiają. Chwilkę rozmawiamy, dowiaduje się, że jeszcze około dwustu metrów takiej drogi a potem już zbieg zielonym szlakiem. To dodaje mi sił i ruszam dalej. Za chwile rzeczywiście osiągam szczyt i pojawia się szlak zielony, a więc to powinien być 75 km, kolejny punkt jest na 83 więc zostało jakieś 8 km. Już widzę, że zakładanych 3 godzin nie uda się osiągnąć. Trudno, trzeba biec. Po jakimś czasie dobiegamy do drogi asfaltowej na której stoi samochód i kibicujący nam kierowca.

Pytam, bez nadziei na uzyskanie jakiejś konkretnej odpowiedzi, czy nie wie przypadkiem, ile jest do Szczawy i ze zdumieniem słucham odpowiedzi: macie 4,5 km, jak pójdziecie to zajmie wam to 50 minut i będziecie mieli na punkcie 20 minut zapasu do limitu, jak potruchtacie kiedy będzie z górki to będziecie mieli 30 minut zapasu. Wybieram oczywiście wariant z trzydziestominutowym zapasem i zostawiając nieco w tyle swoich trzech towarzyszy (jeden właśnie przed chwilą nas dogonił) ruszam dalej. Dobiegam do Szczawy, przejście przez jezdnię eskortowane przez strażaków i dalej chodnikiem w prawo. Do punktu docieram o 16:55, trzydzieści pięć minut przed końcem limitu w tym miejscu, więc musiałem truchtać nieco szybciej niż ustawa przewiduje, zwłaszcza że przed samym wejściem stałem dłuższą chwilę zastanawiając się co autor oznakowania chciał powiedzieć wieszając gęsto taśmy na płocie zarówno wzdłuż drogi prowadzącej dalej prosto jak i tej odchodzącej w lewo. W końcu okazało się ze punkt jest na palcu po drugiej stronie tego płotu. Jako że zabrakło już coli, decyduję się na izotonik, wysysam kilka kawałków pomarańczy i chce ruszać w dalsza drogę ale nic na skróty.

Trzeba jeszcze uzupełnić zapas wody w plecaku. Kiedy uzupełniam płyn podchodzi spotkana na poprzednim punkcie sąsiadka i daje mi zwinięty kawałek chusteczki wyjaśniając, że to to o co prosiłem. Musiała nadłożyć drogi i pojechać po ten krem na kwaterę. To bardzo miły gest. Poświęcam więc jeszcze chwilę, żeby skorzystać z prezentu i posmarować najbardziej obtarte miejsca, w międzyczasie moi koledzy pobiegli już dalej. W dalszą drogę wyruszam więc samotnie.

Jest 17:01, zostało niecałe trzy godziny. Czuję się dość niezręcznie, bo jeszcze dzisiaj rano gotowy byłem się założyć, że ktoś kto dotrze od ostatniego punktu zgodnie z limitem ma niewielkie szanse żeby się zmobilizować i przyśpieszyć na ostatnim odcinku. Te dodatkowe pół godziny w zasadzie nie zmienia mojej oceny, ale w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego jak tylko przyjąć zakład i udowodnić samemu sobie ze to jednak możliwe. Od pani w punkcie dostaję informację, że teraz z powrotem do strażaków a od nich dowiaduję się ze dalej prosto i przed mostem drogą w prawo.

Pogoda do tej pory była wyjątkowo łaskawa, nie było za gorąco, słońce wyglądało zza chmur tylko na krótkie momenty, zapowiadany front burzowy jakoś nas ominął, ale kiedy skręcam przed mostem w jednej chwili zaczyna się potężna ulewa. Z nieba spada ściana wody, a ja w tym deszczu dziarsko maszeruję chodnikiem obok drogi lekko pod górę. Tuż za mostem widziałem jedną taśmę, ale mijają kolejne setki metrów a nie ma żadnego potwierdzenia ze dobrze idę. Niby droga jest prosta więc nie ma potrzeby jej oznaczania, ale co jeżeli przegapiłem moment kiedy trzeba było gdzieś skręcić. Na słupach co jakiś czas widać oznakowania czarnego szlaku, ale co mi po tym skoro nie wiem czy to tym szlakiem prowadzi trasa. To kolejna nauczka na przyszłość, nie wolno wyruszać na taki bieg licząc tylko na oznakowania, trzeba koniecznie mieć mapę z wyrysowaną trasą, albo przynajmniej nauczyć się drogi na pamięć.

Z drugiej strony zazwyczaj taka mapa była w pakiecie startowym, tutaj takiej nie dostaliśmy, nie ma nawet wydrukowanych na numerze startowym pod profilem trasy kolorów szlaków. Idę ciągle pod górę coraz bardziej niepewny tego czy dobrze robię. W końcu docieram do jakiegoś słupa z oznakowaniem szlaków, jest mnóstwo nazw, ale nie ma wśród nich Gorca przez który prowadzi dalsza droga. Jestem przekonany, że się zgubiłem, zawracam i zaczynam zbiegać z powrotem w dół. Po jakimś czasie widzę, że z naprzeciwka podąża zawinięty w złotą folię kolejny zawodnik. Czekam na niego i pytam, czy jest pewien, że dobrze idzie. Mówi, że też się zastanawia bo bardzo długo nie ma znaków ale nie było żadnego odejścia więc to musi być tedy. Szybko rusza dalej, ja zostaję w dalszym ciągu niepewny co robić.

Najchętniej wyjąłbym telefon i zadzwonił do organizatora, żeby spytać którędy prowadzi trasa, ale w tej ulewie nie ma na to szans. W końcu decyduję się ruszyć za gościem w folii, najwyżej zgubimy się razem, ale ten mimo że droga prowadzi pod górę biegnie i oddala się coraz bardziej. Ja nie decyduję się na bieg, wiem ze mam przed sobą jeszcze sporo drogi, w tym bardzo długie podejście na Gorc nieznacznie tylko przewyższeniem ustępujące temu porannemu. W Dodatku nie wiem, jak będzie wyglądała trasa po tej ulewie, a doświadczenia po poprzednim starcie mam nie najlepsze. Ruszam szybkim marszem, po jakimś czasie widzę w końcu kolejna taśmę, więc przynajmniej mam pewność ze posuwam się we właściwym kierunku.

Gość przede mną wciąż biegnie więc nadrobił już ze trzysta metrów, w końcu widzę ze zniknął gdzieś w lesie. Kiedy tam dochodzę widzę szutrową drogę prowadząca jeszcze bardziej stromo w górę. Deszcz nieco ustaje, ale ciągle pada, na szczęście podłoże nie jest gliniaste ale kamieniste daje się wiec iść nawet kiedy kończy się szuter a zaczyna stroma ścieżka. Nieco wcześnie spotykam czekającego na drodze fotografa, który gratuluje mi wytrwałości. Kiedy naiwnie pytam czy daleko do szczytu tylko się uśmiecha i odpowiada że podejście dopiero się zaczyna. Mozolnie więc pnę się do góry pocieszając się myślą ze kiedyś w końcu dotrę a na szczyt a potem już tylko zbieg do mety. Deszcz w końcu przestaje padać, ale w gęstym lesie od czasu do czasu jeszcze wiatr strąca z drzew spora ilość wody.

Ścieżka jest coraz stromsza, a kiedy w końcu robi się przez chwilę płasko mijam gościa który uciekł mi na asfalcie. Mam odrobinę satysfakcji, że moja taktyka oszczędzania sił okazała się skuteczna. Niestety to jeszcze nie koniec podejścia, i nie bardzo wiadomo ile ono jeszcze może potrwać bo na tej wysokości wszystko okrywa gęsta mgła, a raczej chmury, kiedy ścieżka wyprowadza z lasu na jakąś polanę nie bardzo wiem co robić dalej. Na końcu krzaków przez które prowadziła ścieżka jest jeszcze wbity jakiś palik z oznakowaniem szlaku, ale kolejnego znaku nie widać.

Błąkam się po łące w końcu widzę jakiś ślad drogi, idę nim w górę i dochodzę do jakiegoś budynku ale nigdzie nie widać, żeby tedy miał prowadzić szlak. Wracam do ostatniego znaczka z nadzieją, że pokaże się tam biegacz którego nie tak dawno mijałem ale nikogo nie widać. Zawracam z powrotem w kierunku domu, na szczęście ktoś z niego wychodzi i mówi że na Gorc trzeba kierować się łąką w dół najbardziej rozjeżdżonym sladem, a potem w prawo jeszcze bardziej rozjeżdżoną drogą. Idę we wskazanym kierunku, trafiam na jakąś drogę ale nie wiem czy to ta właściwa. W końcu odnajduje znaczek niebieskiego szlaku, a po jakim czasie także taśmę znacząca trasę. Prowadzi ona dalej stromo w górę, Wreszcie docieram na szczyt. Kilka metrów ode mnie widać zarysy wierzy widokowej, stoi tez samochód TOPRu a przy nim jakaś dziewczyna z obsługi biegu. Spisuje mój numer i mówi, że do mety zostało jeszcze jakieś 9,7 km ale kiepsko z czasem. Odpowiadam, że wiem i ruszam w dół.

Jest 18:55, może gdyby to było jakieś 10 godzin wcześniej łudziłbym się jeszcze, że zdążę zbiec w godzinę, teraz raczej nie mam zbyt dużych nadziei. Po chwili okazuje się, że z tym zbieganiem wcale nie jest tak prosto, bo po pierwsze droga od czasu do czasu prowadzi jednak także w górę, a po drugie jest jednak dosyć ślisko i przy zmęczonych nogach boje się niepotrzebnie ryzykować. Tak czy inaczej jest już łatwiej bo nie trzeba się wspinać. Po drodze spotykam jeszcze dwóch biegaczy, którzy wyłaniają się gdzieś z krzaków i ucieszeni ze odnaleźli drogę ruszają szybko w dół krzycząc do mnie ze zostało już mało czasu. Odpowiadam, że i tak nie zdążę i staram się zbiegać spokojnie i w miarę bezpiecznie, mimo to kilkakrotnie się ślizgam na szczęście bez poważniejszych konsekwencji. W pewnym momencie trasa biegu opuszcza szlak turystyczny i zaczyna prowadzić poza wszelkimi ścieżkami.

Na szczęście na tej wysokości nie ma już mgły a taśmy są rozwieszone dosyć gęsto. Kiedy w pewnym momencie trasa wyprowadza na skoszoną łąkę na polanie i dalszą drogę wskazują jedynie wiszące po drugiej stronie polany taśmy nawet nie próbuje sobie wyobrazić jak bym miał pokonać ten odcinek, gdyby dalej była mgła. Godzina dwudziesta zastaje mnie dokładnie przy pierwszej kartce z informacją ile zostało do mety. Na kartce widać napis 3 km. Myślę sobie ze gdyby tak poskładać czas, który straciłem na błądzenie i szukanie drogi mogłoby być zupełnie inaczej. Gdybym widział cień szansy pewnie tez wykrzesałbym z siebie jeszcze trochę więcej energii, a tak spokojnie biegnę na tyle szybko na ile pozwalają warunki.

W gęstym lesie przez który prowadzi trasa jest o tej porze i przy tej pogodzie na tyle ciemno ze decyduję się zatrzymać i założyć czołówkę, ale okazuje się że baterie są tak wyczerpane że to światło w zasadzie nic nie daje, chowam więc czołówkę z powrotem i biegnę dalej. To nauka na przyszłość, żeby nie zabierać kota w worku. Półtora kilometra przed meta mijam jeszcze jakiegoś zawodnika, który porusza się już bardzo wolno podpierając się kijami. Pytam czy wszystko ok i biegnę dalej, to że właśnie rozwiązał mi się jeden but nie ma żadnego znaczenia, nie chce mi się zatrzymywać, żeby go zawiązać. Od dłuższego czasu w dole widzę już oświetloną wieś i słyszę głośną muzykę, wreszcie dobiegam do drogi przy której oczywiście czuwają niezawodni strażacy. W tym miejscu czeka tez na mnie żona i córka, mijam je i biegnę do mety do której zostało 150 m. Na tych ostatnich metrach zastanawiam się co zrobię z takim nie do końca zasłużonym medalem, wypadałoby go jakoś nadpiłować albo co. Kiedy dobiegam do mety okazuje się że problem był całkowicie teoretyczny bo kiedy mijam linie mety podchodzi do mnie ktoś i mówi że gratuluje ukończenia biegu ale cóż … zabrakło kilkunastu minut.

Wypijam jeszcze kubek coli i razem z Uśką i Anią idziemy do samochodu, który zostawiłem rano kilkaset metrów dalej. Kiedy odchodzimy, przez linie mety przebiega zawodnik, którego nie tak dawno mijałem. Kiedy dochodzimy do głównej drogi strażacy zatrzymują ruch, żeby przepuścić nadbiegającą właśnie dziewczynę. Mówię, że to chyba druga dziewczyna na mecie. W samochodzie dostaje maila: nieoficjanie m-ce 39, M50/5, czas brutto 16:19:18. W pokoju odpalam komputer, żeby popatrzeć na listę wyników, widnieje na niej 41 pozycji, 34 z czasem poniżej 16 godzin. Ku mojemu zaskoczeniu dziewczyna z pozycji 41 jest pierwsza wśród kobiet.

Zastanawiam się jeszcze jak ITRA potraktuje taki wynik, który przekracza limit, mówię sobie ze zobaczę jak to było w innych biegach. Rano kiedy zaglądam na stronę biegu natrafiam na wpis dziewczyny, z którą biegłem sporą część trasy. Bardzo rozżalona pisze ze zgubiła się we mgle na 99 km o 19:30 i nikt z organizatorów do których się dodzwoniła nie potrafił jej pomóc, usłyszała że widocznie ma gorszy dzień skoro się zgubiła. Dopiero o 22 zabrał ją z lasu GOPR. Potem znajduję informację, że są oficjalne wyniki, i pod spodem wpis kogoś kto dostał sms-a że zajął 45 miejsce a nie ma go na liście. Zastanawiam się czy na liście jest tylko 41 osób czy może jeszcze kogoś dopisali. Klikam w załączony link i ukazuje się oficjalna lista wyników … liczy 34 pozycje.
Więc jednak Wójt nie miał racji, te 16 godzin i 20 minut pozostanie na zawsze, zapisane tylko w mojej pamięci.